chciałam przekazać. Zdjęcia Jovie, czyli mamy, plus zdjęcia jej męża, córki (tej, która akurat była w domu), siostrzenicy i kilku jeszcze innych członków rodziny, których imion nie zapisałam i nie pamiętam. Dawno temu obiecałam. Tak dawno, że aż wstyd.

Jovie poznałam w lipcu. Mieszkała w Caloocan, w domu skleconym z byle czego – łków drewna, kilku blach, jakiejś szmaty, beczek i jednej ściany z cegieł. W środku duże łóżko, plastikowe półki i mały ołtarzyk ze świętym obrazkiem. Przed domem mały rower. Miała sporo szczęścia, bo ta ich jedyna ceglana ściana to ściana domu zamożniejszego sąsiada. Takiego, u którego i czasem dorobić było można, szczególnie, kiedy przyjedżała ciocia z Kanady (100 peso za dzień pracy plus wyżywienie) albo tak zwyczajnie, po ludzku – dostać trochę ryżu albo jakieś resztki z obiadu. Dało się wyżyć.

Bo poza tym kiepsko. Mąż, złomiarz, przynosił do domu jakieś 150 peso na dzień, a tu trzy córki, więc i szkoła, a jeśli szkoła to i wydatki. A to ołówki, jakieś zeszyty, jakieś gumki, długopisy. Różnie. Co chwilę coś. No i jedzenie. Ciągle to jedzenie. 150 peso na pięć osób to niewiele, więc kiedy ta ciocia przyjeżdżała, to wszyscy byli najszczęśliwsi. Jovie, bo miała pracę (sprzątanie, jakieś pranie, plus „przynieś, wynieś, pozamiataj”); mąż, bo choć na trochę mógł nieco odsapnąć; dzieci, bo było, co jeść. Czasami nawet jakieś mięso udało się kupić. Więc żyli tak od jednej wizyty tej cioci do następnej. I tak w kółko.

Mijały dni, tygodnie, miesiące. I całe lata. '

– Ale Jovie już nie ma. – wyjaśniono mi, kiedy chciałam dostarczyć te zdjęcia.
– Jak to nie ma?
– No nie ma. Właściciel chciał sprzedać , więc Jovie musiała odejść.

Dom był na sprzedaż od dawna. Tak przynajmniej planowano, bo ostatecznie zajęto się całą sprawą dopiero przed kilkoma miesiącami. Trzeba było trochę zainwestować w remont. Tak, żeby dom wydał się atrakcyjniejszy. Trzeba było oczyścić teren. Sklecony z byle czego dom Jovie i kilka innych jemu podobnych przyklejonych do ściany dużego domu musiały zniknąć. Wszystko kulturalnie, jak należy, a nawet lepiej. Właściciel domu poprosił ją, żeby odeszła. Ona nie odmówiła, w końcu sporo mu zawdzięczała. Spakowała plastikowe półki, ołtarzyk, łóżko. Odjechała. Wraz z mężem złomiarzem, córkami (nie tylko tą, która akurat była w domu), siostrzenicą i kilkoma jeszcze innymi członkami rodziny.

Nikt nie wie, dokąd.