Gdybym była nieco rozczarowana dość obojętnym przyjęciem zdjęć przez pięknooką Inaretę, Dina wynagrodziłaby mi wszystko z nawiązką. Tą sąsiadkę Inarety też udało mi się namówić na kilka portretów poprzednim razem i również jej przywiozłam ostatnio kilka odbitek. Na wieść, że przyjechałam raz jeszcze i przywiozłam zdjęcia, przybiegła do mnie zdyszana, zerknęła na swe podobizny i już po chwili jej twarz rozjaśnił najładniejszy z betelowych uśmiechów, a ona sama wyściskała mnie tak, że wiedziałam, że nie przesadza stwierdzając, że zdjęcia są naprawdę „bagus”. Czyli po prostu „dobre”.
Dina mieszka ścianę w ścianę z Inaretą i Yulianosem. Jej dzieci (1 córka i aż 6 synów) już dawno wyprowadziły się z rodzinnego domu. Nie mieszkają daleko, zaledwie 20 km od wioski, ale przyjeżdżają dość rzadko. Jednak Dina nie czuje się samotna, bo ma przy sobie jedno z wnucząt. Tak przynajmniej powiedziała.
Ale, co najważniejsze, powiedziała też, że chce więcej zdjęć.
– Poczekaj tu. – zarządziła zostawiając mnie na bambusowym tarasie, a sama zniknęła w ciemnościach domu.
Wróciła po chwili ubrana w najlepszy sarong, z głową okutaną w gustowny fioletowy turban i nadgarstkami przyozdobionymi prawdopodobnie wszystkimi swoimi bransoletami. Zaczęła pozować niczym prawdziwa modelka.
Na koniec zapragnęła obejrzeć wszystkie fotografie i raz za razem cmokała z zadowoleniem. Wyściskała mnie jeszcze mocniej, niż wcześniej i poprosiła:
– Czy jak przyjedziesz następnym razem, to mogłabyś przywieźć mi małą latarkę?
Wygląda więc, że będę musiała raz jeszcze pojechać na Sumbę. Tym bardziej, że Dina powiedziała mi na ucho coś jeszcze. Coś, co miało pozostać między nami w tajemnicy, więc nie chciała tego powtórzyć głośno. Coś, czego ja z moją podstawową znajomością indonezyjskiego, nie potrafiłam niestety zrozumieć.