Wczorajszy dzień zaczął się od szczekania psów na widok człowieka stojącego pod bramą domu. Ów młody Balijczyk zastal mnie w piżamie, a pojawił się w związku z dezynfekcją, czyli zaopatrzony w baniak popryskał jakimś środkiem wspomnianą bramę, miejsce garażowe, kawałek ogródka i świeżo umyte okno. Podobno to była druga dezynfekcja we wiosce, ale pierwszą jakimś cudem udało mi się przeoczyć.

Bo w mojej wiosce poważnie podchodzą do sprawy. Oprócz dezynfekcji ów ma miejsce dezynfekcja ulic (w tym przypadku zamiast baniako-plecaków z płynem dezynfekującym wykorzystuje się niewielkie cysterny). Zamknięto – jeszcze do niedawna były dostępne dla mieszkańców, ale coś podejrzewam, że zbytnio jednak przyciągały tłumy. Rankiem z wioskowych szczekaczek często wydawane są komunikaty, aby myć ręce i utrzymywać higienę w najbliższym otoczeniu, ale również aby nie przyjmować żadnych nowych gości. To ostatnie dotyczy oczywiście willi i guesthouse'ów, ale faktem jest też, że stosuje się również blokady dróg i aby wieczorem bądź rano dotrzeć w moje strony, trzeba zwykle zatrzymać się na żądanie pecalangu i wyjaśnić, w jakim celu zmierza się właśnie tu. Dlaczego akurat wieczorem i rano, a nie w ciągu dnia, tego nie wiem. Ale sama musiałam się już tłumaczyć na drodze, kiedy wracałam do domu, a potem przy zupełnie innej okazji, kiedy nie założyłam maski na spacer z psami po pustych polach ryżowych.

W tym samym czasie grupy Balijczyków z wioski przesiadują pod sklepem bez masek, ale za to z gitarą; uczestniczą w ceremoniach albo wręcz organizują imprezy. Jakimś cudem uchodzi to na sucho. Ostatnio powiedziano mi, ze trzeba mieć znajomości w pecalangu i wtedy można więcej, ale niestety jeszcze nikogo z lokalnego pecalangu nie poznałam, nad czym bardzo ubolewam.

Dużo jednak zależy od konkretnego miejsca, bo sporą władzą dysponują banjary, czyli takie najmniejsze jednostki administracyjne. Od decyzji tych ostatnich zależy, jak kształtuje się sytuacja w konkretnym miejscu. Niedawno wybrałam się do wioski, w której mieszkałam poprzednio, czyli coraz bardziej turystycznego położonego w sąsiedztwie niezwykle popularnego Canggu. I totalne zdziwienie. Zastałam tam bowiem nie tylko otwarte sklepy, spa, restauracje i siłownie, ale także mnóstwo ludzi bez żadnych masek. Miałam wrażenie, ze jestem w zupełnie innym świecie. Wczoraj z kolei widziałam na fejsbuku z Sanur, innej turystycznej miejscowości, a na nich plażę, otwartą plażową restaurację i generalnie pełen . Krążą też zdjęcia z gwarnych i tłumnie odwiedzanych targowisk, podczas gdy w tym samym czasie na Sunset Road, czyli jednej z największych ulic na wyspie są takie pustki, że aż smutno na to patrzeć.

Generalnie jednak wszędzie powinno się nosić maski (dziś widziałam, że niektórzy za ich brak muszą w ramach kary wykonać 50 pompek!) oraz mamy zalecenie (ale nie nakaz) siedzenia w domu. Poza tym jest w miarę normalnie. Otwarte są sklepy i to nie tylko spożywcze, wiele restauracji, spa i całkiem sporo siłowni. robią zakupy, chodzą po górach, biegają. W zasadzie niewiele zmieniło się od ubiegłego miesiąca z wyjątkiem sporych obostrzeń w dotarciu na . Najpierw przestano wydawać wizy turystyczne, co zamknęło wyspę dla turystów; kolejnym krokiem były kontrole na przeprawach promowych – na wyspę mogli wjechać jedynie posiadacze balijskiego KTP, czyli takiego lokalnego dokumentu tożsamości wydanego na Bali, a nie gdzie indziej. Ci, którzy docierali tu samolotem, mogli spodziewać się sporych kontroli. Dziś w zasadzie nie można dotrzeć ani na Bali, ani w ogóle poruszać się pomiędzy poszczególnymi wyspami Indonezji. Prezydent Jokowi, który jeszcze do niedawna zalecał jedynie muzułmanom nie wybieranie się do rodzin w związku z mudikiem, czyli odwiedzinami rodzin na koniec ramadanu, ostatecznie zdecydował się na jego zakaz, co prawie wszyscy uważają za słuszną decyzję, bo ocenia się, ze w tym czasie może się poruszać po kraju nawet ponad 20 milionów Indonezyjczyków. A więc mudik ostatecznie został oficjalnie zabroniony, a w związku z tym czekała nas mała niespodzianka – 23 kwietnia dowiedzieliśmy się, że począwszy od 24 kwietnia zawieszone są wszystkie lokalne połączenia lotnicze, kolejowe, autobusowe i promowe z wyjątkiem dostaw żywności i innych produktów. Najdłużej nie będzie można latać, bo aż do 1 czerwca.

A co potem?
Nie mam pojęcia, ale chcę wierzyć, ze jak najszybciej wszystko wróci do normy. Bo Bali to przede wszystkim turystyka, której w tej chwili nie ma, a konsekwencją tego stanu rzeczy jest nie tylko brak wpływów do budżetu prowincji i kraju, ale przede wszystkim coraz więcej głodujących ludzi, którzy mogą liczyć przede wszystkim na pomoc w ramach prywatnych inicjatyw lub ze strony banjarów. Te ostatnie pomagają jednak jedynie Balijczykom, wiec od razu na straconej pozycji są mieszkający na wyspie na codzień na przykład mieszkańcy sąsiedniej Jawy. Niedawno pojawiły się więc opinie, że jak najszybciej trzeba otworzyć wyspę na turystykę: najpierw lokalną, potem dla Chińczyków, ńczyków i ewentualnie Japończyków. Wszystko oczywiście z zachowaniem zasad bezpieczeństwa, więc przede wszystkim pod warunkiem, ze będzie mało lokalnych zachorowań. Na dziś jest ich na Bali 186, w tym 75 osób już wyleczonych i coraz częściej mówi się o tym, ze wirusa mamy tu już od stycznia, a może nawet grudnia, kiedy przylatywały tu dziesiątki tysięcy Chińczyków, w tym 3 samoloty tygodniowo z Wuhan, ale jakimś cudem nie było tu od tego czasu ani zwiększonej liczby pacjentów ani zgonów. Czy faktycznie Bali jest mało atrakcyjna dla wirusa okaże się pewnie w niedługim czasie. Mam taką cichutką nadzieję.